Sodoma i Gomora to ostatnia odsłona Trylogii Pogranicza. Stykają się tutaj losy poprzednich dwóch bohaterów. Na jednym ranczu bowiem pracuje zarówno znany z „Rączych Koni” John Grady Cole, jak i Billy Parham, którego historię opowiada „Przeprawa”. O tyle o ile „Rącze Konie” były świetnie napisaną i poruszającą opowieścią, o tyle druga część trylogii nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. Jest to tym bardziej dziwne, bo była to jedyna książka McCarthyego, której nie czytałem z zapartym tchem i gdyby nie kondycja polskiej kolei na pewno nie przeczytałbym jej wcale szybko. Oczywiście nie była słaba, ale jednak Cormac przyzwyczaił do najwyższego poziomu. Przejdźmy jednak do sedna, bo przecież nie o „Przeprawie” tu mowa... Zwłaszcza, że tym razem mistrz wraca na odpowiednie tory.
Zwieńczenie trylogii przedstawia nam historię dwóch kowbojów w czasach, w których prawdziwi vaqueros* są już rzadkością, a sama filozofia życia i jego styl jest na wymarciu. Nasi bohaterowie pracują na ranczu u Maca, którego teren wkrótce ma przejąć armia i wybudować na nim bazę wojskową. Elementów potwierdzających późny okres jest znacznie więcej. Czasu spędzonego w drodze jest już znacznie mniej. Nasi kowboje coraz częściej podróżują ciężarówkami, a dom w którym mieszkają zaopatrzony jest w elektryczność. Wszystko to wieszczy pewien kres, który musi nastąpić...
Fabuła absolutnie w stylu Cormaca. Prostota prostota i jeszcze raz prostota. Wspomniani bohaterowie prowadzą proste życie u ranczera Maca. Robiąc to co kochają nie zarabiają kokosów. Wieczory spędzają najczęściej pijąc whisky. Pewnego dnia Cole zakochuje się nie na żarty w 16 letniej prostytutce. Doprowadza to do ochłodzenia stosunków pomiędzy przyjaciółmi i do radykalizacji uczuć młodego kowboja, który wydaje się zdolny do wszystkiego w imię swojej miłości, od czego Billy stara się go odwieźć. Przyjaźń staje więc na głowie i przeżywa trudne chwile, do końca jednak nie ma wątpliwości, że jest to przyjaźń idealna, taką o jakiej każdy człowiek marzy.
Prawda, że niezbyt nowatorskie ? Ale przecież nie o to tutaj chodzi. „Sodoma i Gomora” to McCarthy pełną gębą. Fabuła schodzi na drugi plan. Mimo że mamy do czynienia z opowieścią westernowską, to trudno jej odmówić dodatkowej głębi, swego rodzaju metafizyczności (która to swój dobitny finał ma w epilogu). Za pomocą prostej historii McCarthy za pomocą bogatego w swej prostocie języka, opowiada i przedstawia sprawy najważniejsze. Dramatyczna postać Cole'a skonfrontowana z racjonalną osobą Parhama. Dwóch przyjaciół, którzy na pierwszy rzut oka wydają się być tak podobni, a okazują się tak różni. Na dodatek na horyzoncie ciągle widnieje widmo końca, momentu od którego już nic nigdy nie będzie takie samo. Lecz czy ten finisz musi być tragiczny?
Była to ostatnia książka tego autora jaka pozostała mi do przeczytania. Na każdej stronie starałem się więc napawać tym wszystkim, co u niego najlepsze. Atmosfera, oszczędność i ten wisielczy klimat prostoty wprost z tak dobrze już znanym czytelnikom terenów pogranicza. Doskonałe zwieńczenie trylogii, z genialnym epilogiem. Do sklepu więc po butelczynę whisky i w drogę, ale uwaga wcale nie będzie to beztroska podróż...
Surrealistic Journey
sobota, 29 czerwca 2013
środa, 13 marca 2013
Rącze Konie - Cormac McCarthy
Rącze Konie –
Cormac McCarthy
Po przeczytaniu
wszystkich już pozycji Cormaca chciałem dać sobie czas, żeby po
prostu nie skończyć wszystkiego za wcześnie. Zacząłem nawet
czytać po raz drugi „Dziecię Boże”, tym razem w oryginale.
Podobny plan miałem odnośnie „Drogi”, premiera „Sodomy i
Gomory” nie pozwoliła mi jednak już dłużej czekać i szykując
sobie playlistę złożoną z albumów Townesa Van Zandta, 16
Horsepower, Woven Hand czy Jaya Munlyego wybrałem się w podróż.
Najpierw do Teksasu...
W „All The Pretty
Horses” poznajemy szesnastoletniego Johna Grady Cole'a, który po
śmierci dziadka, traci możliwość mieszkania i pracowania na
ranczo. Jego rodzice rozeszli się i oboje absolutnie nie są
zainteresowani życiem wiejskim wśród koni, a to jest pasją
naszego bohatera. Nie mogąc pogodzić się z takim stanem rzeczy,
młody John wraz ze swoim przyjacielem Laceyem Ravlinsem wyruszają w
podróż do Meksyku. Po drodze spotykają jeszcze młodziutkiego
Jimmiego Blevinsa, to on właśnie swoimi poczynaniami doprowadzi do
wydarzeń, które odmienią życie dwójki przyjaciół. Dopiero
wtedy poznają prawdziwe życie rewolwerowca. Pierwsza miłość,
czas spędzony w meksykańskim więzieniu, pierwsza zabita osoba z
tym wszystkim John będzie musiał sobie poradzić czy mu się uda?
Fabuła, jak to u
Cormaca, nie jest jakoś szalenie rozbudowana,traktująca o dość
banalnych sprawach, przedstawiająca młodego człowieka
wkraczającego w dorosłe życie. Dziw bierze, czytając taki opis,
że to autor podpisany na okładce. A jednak to on, widać to już po
pierwszych stronach lektury. Powód? KLIMAT KLIMAT i jeszcze raz
KLIMAT oraz co istotne- umiejętność jego kreowania. Łatwość i
prostota z jaką autor buduje atmosferę to już klasa i jego znak
rozpoznawczy. Zwykłe codzienne czynności są opisany przez niego w
taki sposób, że czytelnik maluje sobie w umyśle obrazy i sceny
dokładne i realistyczne. Jedzenie Tortilli z fasolą, noce spędzone
przy ognisku czy galopowanie przez stepy Dzikiego Zachodu, to piękna
perspektywa o której chyba każdy z nas po części i w głębi
duszy marzy. Buduje to w czytelniku tęsknotę za wolnością i
prostotą życia. Czytając wchodzimy bardzo głęboko w historię,
chciałoby się też osiodłać konia i popędzić za bohaterami. Ta
początkowa sielanka i sam charakter powieści pozwala chyba na
uznanie „Rączych Koni” za najlżejszą w odbiorze książkę
Cormaca. Pierwsze skojarzenia z Krwawym Południkiem przestają być
aktualne bardzo szybko. Wizje Pogranicza są zgoła odmienne, wręcz
skrajne. „Rącze Konie” nie epatują brutalnością, nie ma
tutaj tych mocnych scen kipiących agresją czy przesadną przemocą.
Są można powiedzieć wręcz „jasne” w porównaniu do mroku i
szarości „Krwawego Południka”. Co więcej, w pierwszej części
„Trylogii Pogranicza”, bardzo ważna rolę odgrywa rozbudowany i
determinujący ciąg wydarzeń wątek miłosny. Wyważona, nie
przerysowana, traktująca o dość banalnych sprawach,
przedstawiająca młodego człowieka wkraczającego w dorosłe życie.
Pamiętacie Conana
i scenę z „What is best in life?”. Taka jest właśnie różnica
między tymi dwoma pozycjami. Krwawy Południk to wersja Conana. A
„Rącze Konie” to wizja tego pierwszego wojownika. Która ścieżka
wam się bardziej podoba? Przeczytajcie najlepiej obie pozycje i
dajcie znać ;-)
„Rącze Konie”
są idealną książka do rozpoczęcia przygody z McCarthym, lub
wznowienia jej po falstarcie z trudniejszymi i cięższymi jego
dziełami. Świetna odskocznia od dnia powszedniego.
Na koń więc i w
drogę!
piątek, 1 marca 2013
Pattrick DeWitt - Bracia Sisters, czyli co z tymi westernami?
Bracia Sisters
Patricka DeWitta to powieść osadzona w połowie XIX wieku, w
czasach amerykańskiej gorączki złota. Głównymi bohaterami są
bracia Eli i Charlie- słynni płatni zabójcy, na usługach u
niejakiego Komandora. Tym razem mają udać się do Kalifornii w celu
zgładzenia Hermanna Kermita Warma, poszukiwacza złota oraz według
Komandora- złodzieja. Bracia ruszają więc w podróż z Oregonu do
San Francisco. Na pierwszy rzut oka, western jak western. Jednakże...
Ciężko „Braci
Sisters” jednoznacznie sklasyfikować. Nie ma tu praktycznie
pojedynków, a jedyny na który natrafiamy podczas lektury również
wygląda dość komicznie. Właśnie. Komizm, groteska, absurd, to
cechy które robią z pozycji Patricka DeWitta coś naprawdę
oryginalnego. Na każdej stronie, możemy znaleźć porcję solidnego
czarnego humoru, który fantastycznie dopełnia galopującą akcję.
Podczas podróży poznajemy osobowości braci jakże różniące
się od siebie. Elie jest romantykiem, zabójcą, który podczas
wyprawy, odchudza się dla dopiero co poznanej kobiety oraz jest
entuzjastą szczotkowania zębów.Charlie jest brutalem, egoistą i
alkoholikiem, z rezerwą i niechęcią podchodzącym do wszystkiego,
drwiącym ze „słabości” brata na każdym kroku. Zgrzyt między
nimi jest więc nieunikniony, a kłótnie braci są na porządku
dziennym, lecz z drugiej strony przywiązanie oraz braterska miłość
oraz zaufanie bije w każdej cięższej sytuacji jaką przeżywają.
Z początku to Charlie jest postacią wiodącą w duecie. To on
dyktuje to gdzie się zatrzymają, to on zgarnie większą część
zapłaty, bo wreszcie to on jest kierownikiem. Narracja w powieści
jest jednak rolą Eliego i to z jego perspektywy patrzymy na świat
przez który wędrują bohaterowie , język nie jest dlatego
wyszukany a prosty dobitny i dobrze oddający to w jakich czasach
oraz w jakim towarzystwie się poruszamy. Z czasem możemy zauważyć
rozterki moralne Eliego, którego męczy życie jakie wiodą z
bratem. Zaczyna tęsknić za prostszym życiem, spokojną pracą,
miłością.
Powieść Patricka
DeWitta to tragikomiczny western,pełny w takim samym stopniu
brutalnością jak i komizmem. Uświadczymy w nim zarówno wyciągnięte wprost od Cormaca McCarthyego rozbijanie obcasami
czaszek, z drugiej strony natrafimy na całą masę śmiesznych
sytuacji, bo kto wcześniej wprowadził do westernu szczotkowanie
zębów, czy poradzony przez mamę sposób na odstresowanie jakim jest samogwałt,z którego skrupulatnie Elie korzysta zaraz po
wspomnianym rozbiciu czaszki wrogowi. Jeśli ktoś szuka ciemnej jak
smoła powieści w stylu Cormaca, to mimo wszystko jej tutaj nie
znajdzie. Chwyt marketingowy z McCarthym jest na czasie i
najwidoczniej jest skuteczny. Sama opowieść zdecydowanie bardziej
przypomina „Prawdziwe Męstwo” Charlesa Portisa.
„Bracia Sisters”
to na pewno bardzo udana powieść: świetne poczucie humoru, ciekawy
oszczędny sposób narracji, galopująca akcja to na pewno aspekty
dzięki którym książkę czyta się świetnie i błyskawicznie. Nie
jest to jednak największą jej zaletą, bo tym co jest najlepsze w
tej pozycji, są postacie braci Sisters. Genialnie i przemyślanie
wykreowane przez Patricka DeWitta. Konflikt między nimi jest
szalenie dynamiczny, ich relacje zmieniają się jak w kalejdoskopie,
jednego dnia Elie, jest bliski odejścia, następnego razem Charliem zabijają,
śmieją się i gadają. Jest to zdecydowanie jeden z najlepiej
stworzonych duetów, jaki powstał ostatnimi czasy, a aby go poznać,
odbyć długą, ale szybką podróż z Braćmi zależy już tylko od
Ciebie drogi czytelniku. Mi nie pozostaje nic innego jak szczerze
polecić lekturę nie tylko miłośnikom westernów jako takich, ale
zdecydowanie każdemu, komu nie przeszkadza zbytnia brutalność, ani
wisielczy czarny humor. Warto też przypomnieć że „Bracia
Sisters” zostali wyróżnieni wieloma nagrodami oraz nominacjami, a sama książka została opatrzona naprawdę świetną okładką. Teraz już tylko pozostało wam zagłębić się w świecie poszukiwaczy
złota i płatnych morderców...
Subskrybuj:
Posty (Atom)