sobota, 29 czerwca 2013

Vaqueros odchodzą do lamusa...

Sodoma i Gomora to ostatnia odsłona Trylogii Pogranicza. Stykają się tutaj losy poprzednich dwóch bohaterów. Na jednym ranczu bowiem pracuje zarówno znany z „Rączych Koni” John Grady Cole, jak i Billy Parham, którego historię opowiada „Przeprawa”. O tyle o ile „Rącze Konie” były świetnie napisaną i poruszającą opowieścią, o tyle druga część trylogii nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. Jest to tym bardziej dziwne, bo była to jedyna książka McCarthyego, której nie czytałem z zapartym tchem i gdyby nie kondycja polskiej kolei na pewno nie przeczytałbym jej wcale szybko. Oczywiście nie była słaba, ale jednak Cormac przyzwyczaił do najwyższego poziomu. Przejdźmy jednak do sedna, bo przecież nie o „Przeprawie” tu mowa... Zwłaszcza, że tym razem mistrz wraca na odpowiednie tory. 

Zwieńczenie trylogii przedstawia nam historię dwóch kowbojów w czasach, w których prawdziwi vaqueros* są już rzadkością, a sama filozofia życia i jego styl jest na wymarciu. Nasi bohaterowie pracują na ranczu u Maca, którego teren wkrótce ma przejąć armia i wybudować na nim bazę wojskową. Elementów potwierdzających późny okres jest znacznie więcej. Czasu spędzonego w drodze jest już znacznie mniej. Nasi kowboje coraz częściej podróżują ciężarówkami, a dom w którym mieszkają zaopatrzony jest w elektryczność. Wszystko to wieszczy pewien kres, który musi nastąpić... 


Fabuła absolutnie w stylu Cormaca. Prostota prostota i jeszcze raz prostota. Wspomniani bohaterowie prowadzą proste życie u ranczera Maca. Robiąc to co kochają nie zarabiają kokosów. Wieczory spędzają najczęściej pijąc whisky. Pewnego dnia Cole zakochuje się nie na żarty w 16 letniej prostytutce. Doprowadza to do ochłodzenia stosunków pomiędzy przyjaciółmi i do radykalizacji uczuć młodego kowboja, który wydaje się zdolny do wszystkiego w imię swojej miłości, od czego Billy stara się go odwieźć. Przyjaźń staje więc na głowie i przeżywa trudne chwile, do końca jednak nie ma wątpliwości, że jest to przyjaźń idealna, taką o jakiej każdy człowiek marzy. 


Prawda, że niezbyt nowatorskie ? Ale przecież nie o to tutaj chodzi. „Sodoma i Gomora” to McCarthy pełną gębą. Fabuła schodzi na drugi plan. Mimo że mamy do czynienia z opowieścią westernowską, to trudno jej odmówić dodatkowej głębi, swego rodzaju metafizyczności (która to swój dobitny finał ma w epilogu). Za pomocą prostej historii McCarthy za pomocą bogatego w swej prostocie języka, opowiada i przedstawia sprawy najważniejsze. Dramatyczna postać Cole'a skonfrontowana z racjonalną osobą Parhama. Dwóch przyjaciół, którzy na pierwszy rzut oka wydają się być tak podobni, a okazują się tak różni. Na dodatek na horyzoncie ciągle widnieje widmo końca, momentu od którego już nic nigdy nie będzie takie samo. Lecz czy ten finisz musi być tragiczny? 


Była to ostatnia książka tego autora jaka pozostała mi do przeczytania. Na każdej stronie starałem się więc napawać tym wszystkim, co u niego najlepsze. Atmosfera, oszczędność i ten wisielczy klimat prostoty wprost z tak dobrze już znanym czytelnikom terenów pogranicza. Doskonałe zwieńczenie trylogii, z genialnym epilogiem. Do sklepu więc po butelczynę whisky i w drogę, ale uwaga wcale nie będzie to beztroska podróż... 

środa, 13 marca 2013

Rącze Konie - Cormac McCarthy


Rącze Konie – Cormac McCarthy



Po przeczytaniu wszystkich już pozycji Cormaca chciałem dać sobie czas, żeby po prostu nie skończyć wszystkiego za wcześnie. Zacząłem nawet czytać po raz drugi „Dziecię Boże”, tym razem w oryginale. Podobny plan miałem odnośnie „Drogi”, premiera „Sodomy i Gomory” nie pozwoliła mi jednak już dłużej czekać i szykując sobie playlistę złożoną z albumów Townesa Van Zandta, 16 Horsepower, Woven Hand czy Jaya Munlyego wybrałem się w podróż. Najpierw do Teksasu...


W „All The Pretty Horses” poznajemy szesnastoletniego Johna Grady Cole'a, który po śmierci dziadka, traci możliwość mieszkania i pracowania na ranczo. Jego rodzice rozeszli się i oboje absolutnie nie są zainteresowani życiem wiejskim wśród koni, a to jest pasją naszego bohatera. Nie mogąc pogodzić się z takim stanem rzeczy, młody John wraz ze swoim przyjacielem Laceyem Ravlinsem wyruszają w podróż do Meksyku. Po drodze spotykają jeszcze młodziutkiego Jimmiego Blevinsa, to on właśnie swoimi poczynaniami doprowadzi do wydarzeń, które odmienią życie dwójki przyjaciół. Dopiero wtedy poznają prawdziwe życie rewolwerowca. Pierwsza miłość, czas spędzony w meksykańskim więzieniu, pierwsza zabita osoba z tym wszystkim John będzie musiał sobie poradzić czy mu się uda?

Fabuła, jak to u Cormaca, nie jest jakoś szalenie rozbudowana,traktująca o dość banalnych sprawach, przedstawiająca młodego człowieka wkraczającego w dorosłe życie. Dziw bierze, czytając taki opis, że to autor podpisany na okładce. A jednak to on, widać to już po pierwszych stronach lektury. Powód? KLIMAT KLIMAT i jeszcze raz KLIMAT oraz co istotne- umiejętność jego kreowania. Łatwość i prostota z jaką autor buduje atmosferę to już klasa i jego znak rozpoznawczy. Zwykłe codzienne czynności są opisany przez niego w taki sposób, że czytelnik maluje sobie w umyśle obrazy i sceny dokładne i realistyczne. Jedzenie Tortilli z fasolą, noce spędzone przy ognisku czy galopowanie przez stepy Dzikiego Zachodu, to piękna perspektywa o której chyba każdy z nas po części i w głębi duszy marzy. Buduje to w czytelniku tęsknotę za wolnością i prostotą życia. Czytając wchodzimy bardzo głęboko w historię, chciałoby się też osiodłać konia i popędzić za bohaterami. Ta początkowa sielanka i sam charakter powieści pozwala chyba na uznanie „Rączych Koni” za najlżejszą w odbiorze książkę Cormaca. Pierwsze skojarzenia z Krwawym Południkiem przestają być aktualne bardzo szybko. Wizje Pogranicza są zgoła odmienne, wręcz skrajne. „Rącze Konie” nie epatują brutalnością, nie ma tutaj tych mocnych scen kipiących agresją czy przesadną przemocą. Są można powiedzieć wręcz „jasne” w porównaniu do mroku i szarości „Krwawego Południka”. Co więcej, w pierwszej części „Trylogii Pogranicza”, bardzo ważna rolę odgrywa rozbudowany i determinujący ciąg wydarzeń wątek miłosny. Wyważona, nie przerysowana, traktująca o dość banalnych sprawach, przedstawiająca młodego człowieka wkraczającego w dorosłe życie.

Pamiętacie Conana i scenę z „What is best in life?”. Taka jest właśnie różnica między tymi dwoma pozycjami. Krwawy Południk to wersja Conana. A „Rącze Konie” to wizja tego pierwszego wojownika. Która ścieżka wam się bardziej podoba? Przeczytajcie najlepiej obie pozycje i dajcie znać ;-)

„Rącze Konie” są idealną książka do rozpoczęcia przygody z McCarthym, lub wznowienia jej po falstarcie z trudniejszymi i cięższymi jego dziełami. Świetna odskocznia od dnia powszedniego.


Na koń więc i w drogę!

piątek, 1 marca 2013

Pattrick DeWitt - Bracia Sisters, czyli co z tymi westernami?


 Bracia Sisters Patricka DeWitta to powieść osadzona w połowie XIX wieku, w czasach amerykańskiej gorączki złota. Głównymi bohaterami są bracia Eli i Charlie- słynni płatni zabójcy, na usługach u niejakiego Komandora. Tym razem mają udać się do Kalifornii w celu zgładzenia Hermanna Kermita Warma, poszukiwacza złota oraz według Komandora- złodzieja. Bracia ruszają więc w podróż z Oregonu do San Francisco. Na pierwszy rzut oka, western jak western. Jednakże...

Ciężko „Braci Sisters” jednoznacznie sklasyfikować. Nie ma tu praktycznie pojedynków, a jedyny na który natrafiamy podczas lektury również wygląda dość komicznie. Właśnie. Komizm, groteska, absurd, to cechy które robią z pozycji Patricka DeWitta coś naprawdę oryginalnego. Na każdej stronie, możemy znaleźć porcję solidnego czarnego humoru, który fantastycznie dopełnia galopującą akcję. Podczas podróży poznajemy osobowości braci jakże różniące się od siebie. Elie jest romantykiem, zabójcą, który podczas wyprawy, odchudza się dla dopiero co poznanej kobiety oraz jest entuzjastą szczotkowania zębów.Charlie jest brutalem, egoistą i alkoholikiem, z rezerwą i niechęcią podchodzącym do wszystkiego, drwiącym ze „słabości” brata na każdym kroku. Zgrzyt między nimi jest więc nieunikniony, a kłótnie braci są na porządku dziennym, lecz z drugiej strony przywiązanie oraz braterska miłość oraz zaufanie bije w każdej cięższej sytuacji jaką przeżywają. Z początku to Charlie jest postacią wiodącą w duecie. To on dyktuje to gdzie się zatrzymają, to on zgarnie większą część zapłaty, bo wreszcie to on jest kierownikiem. Narracja w powieści jest jednak rolą Eliego i to z jego perspektywy patrzymy na świat przez który wędrują bohaterowie , język nie jest dlatego wyszukany a prosty dobitny i dobrze oddający to w jakich czasach oraz w jakim towarzystwie się poruszamy. Z czasem możemy zauważyć rozterki moralne Eliego, którego męczy życie jakie wiodą z bratem. Zaczyna tęsknić za prostszym życiem, spokojną pracą, miłością.

Powieść Patricka DeWitta to tragikomiczny western,pełny w takim samym stopniu brutalnością jak i komizmem. Uświadczymy w nim zarówno wyciągnięte wprost od Cormaca McCarthyego rozbijanie obcasami czaszek, z drugiej strony natrafimy na całą masę śmiesznych sytuacji, bo kto wcześniej wprowadził do westernu szczotkowanie zębów, czy poradzony przez mamę sposób na odstresowanie jakim jest samogwałt,z którego skrupulatnie Elie korzysta zaraz po wspomnianym rozbiciu czaszki wrogowi. Jeśli ktoś szuka ciemnej jak smoła powieści w stylu Cormaca, to mimo wszystko jej tutaj nie znajdzie. Chwyt marketingowy z McCarthym jest na czasie i najwidoczniej jest skuteczny. Sama opowieść zdecydowanie bardziej przypomina „Prawdziwe Męstwo” Charlesa Portisa.

„Bracia Sisters” to na pewno bardzo udana powieść: świetne poczucie humoru, ciekawy oszczędny sposób narracji, galopująca akcja to na pewno aspekty dzięki którym książkę czyta się świetnie i błyskawicznie. Nie jest to jednak największą jej zaletą, bo tym co jest najlepsze w tej pozycji, są postacie braci Sisters. Genialnie i przemyślanie wykreowane przez Patricka DeWitta. Konflikt między nimi jest szalenie dynamiczny, ich relacje zmieniają się jak w kalejdoskopie, jednego dnia Elie, jest bliski odejścia, następnego razem  Charliem zabijają, śmieją się i gadają. Jest to zdecydowanie jeden z najlepiej stworzonych duetów, jaki powstał ostatnimi czasy, a aby go poznać, odbyć długą, ale szybką podróż z Braćmi zależy już tylko od Ciebie drogi czytelniku. Mi nie pozostaje nic innego jak szczerze polecić lekturę nie tylko miłośnikom westernów jako takich, ale zdecydowanie każdemu, komu nie przeszkadza zbytnia brutalność, ani wisielczy czarny humor. Warto też przypomnieć że „Bracia Sisters” zostali wyróżnieni wieloma nagrodami oraz nominacjami, a sama książka została opatrzona naprawdę świetną okładką. Teraz już tylko pozostało wam zagłębić się w świecie poszukiwaczy złota i płatnych morderców...